środa, 28 grudnia 2016

Pepe. Pan Elektro





Piotrek Rajski. Szerzej znany jako Pepe. Polski producent muzyczny. Choć może powiedzieć „producent” to tak jakby prześlizgnąć się tylko po powierzchni, tak jakby nie powiedzieć nic. Artysta. Tak, artysta brzmi dosadniej. Więc Pepe. jest artystą. Swoje inspiracje i doświadczenia chowa w melodiach. Nutach, które w sposób czuły łechcą co wybredniejsze bębenki słuchowe, a doznania muzyczne wynoszą na nowy, głębszy poziom. 

Poniżej możecie przeczytać mini-wywiad z Piotrem. 


Dlaczego Pepe? Dlaczego nie Piotr? Dlaczego nie Rajski?
Geneza mojej ksywki jest krótka i prosta. Od maleńkości mówiono do mnie Pepe. Kiedy nadszedł czas, aby wybrać jakiś pseudonim padło na ’’Pepe.’’ Kropka na końcu pozwala odróżnić mnie od innych ’’Pepów’’ ( jak wiadomo jest Pepe piłkarz, Pepe żaba etc., ale muzycznie jest tylko jeden Pepe. )

Kiedy poczułeś, że chcesz tworzyć muzykę? Stoi za tym jakaś konkretna historia typu „kiedy byłem mały rodzice prowadzali mnie do szkoły muzycznej” czy raczej było to naturalnym następstwem twoich muzycznych podniet?
Potrzeba tworzenia muzyki obudziła się we mnie kiedy skombinowałem sobie pierwszy gramofon i płyty. Stwierdziłem wtedy, że chciałbym zacząć komponować. Jednak od podjęcia decyzji do pokazania pierwszych rzeczy ludziom minęło trochę czasu. Wynikało to głównie z tego, że nie chciałem pokazywać niedopracowanych utworów i gównianego warsztatu. Co do szkoły muzycznej to uczyłem się grać na perkusji i kontrabasie. Rodzice nie zmuszali mnie do tego, sam się zapisałem i zdałem egzaminy.

  Czym jest dla Ciebie muzyka. Sposobem na życie czy ucieczką od rzeczywistości?
Muzyka jest dla mnie nieodłącznym elementem życia. Ciężko mi sobie wyobrazić co robiłbym gdyby nie ona. Pewnie prowadziłbym mega nudne życie. Na szczęście tak nie jest, bo muzyka daje nieskończone możliwości kreacji uczuć, sytuacji i wspomnień. Myślę, że właśnie dlatego się nią zająłem – żeby uciekać od rzeczywistości. Mimo wszystko, dążę do tego, aby kiedyś był to sposób na życie. Byłoby fajnie.

  Masz coś takiego jak „proces twórczy” czy wszystko wychodzi raczej spontanicznie?
Mam. Nie podchodzę do tworzenia bez pomysłu, emocji czy sceny, którą mam w głowie. Staram się zdobywać doświadczenie życiowe, które będzie fundamentem utworu ( rozstanie,śmierć, lęki etc.). Nie zdarza mi się siadać do muzyki na zasadzie ,,dzisiaj coś sobie podłubię’’. To prowadzi donikąd.

Gdzie szukasz inspiracji?
W historiach ludzi, których znam. Czerpie dużo z doświadczeń innych. Istotne są też filmy, fotografie czyli wszystko to co mogę przefiltrować przez siebie. Oczywiście są też inspiracje muzyczne, jednak są one na drugim planie.

Kto jest Twoim pierwszym krytykiem?
Moi współlokatorzy. Zazwyczaj nie mówię im, że to co leci w tle to nowy numer nad, którym pracuję. Czekam na ich reakcję. Jeśli widzę, że zaczynają tupać nogą to znaczy, że jestem na dobrej drodze i nie mogę tego spieprzyć. Jeśli jest inaczej to pytam ich co im się nie podoba, co mógłbym poprawić/zmienić. 

Masz swoją samotnię, do której zdarza Ci się uciekać?
Na początku studiów miałem swoją pracownię do której uciekałem, aby zajmować się muzyką. Nikt mi tam nie przeszkadzał. Byłem tylko ja i dźwięk. Z czasem zacząłem przenosić swoje graty do Poznania ponieważ nie potrafiłem już pracować nad muzyką tylko w weekendy. Chciałem więcej czasu jej poświęcić.

Przeczytałam gdzieś, że inspiruje Cię twórczość Jimiego Jarmuscha. Skąd Twoja miłość do jego twórczości?
Podoba mi się w jego filmach klimat – począwszy od muzyki po dobór aktorów. Jego filmy są bardzo eklektyczne i to jest to co przyciąga mnie do jego twórczości. Staram się ten eklektyzm przenosić na grunt swojej muzyki. 

Ulubiona scena z „Only lovers left alive” ?
Jest ich tak wieeeeele, że trudno wybrać jedną.

Jak zaczęła się Twoja współpraca z Flirtini?

Wypuściłem do sieci utwór Yoko z gościnnym udziałem Patrick’a The Pan. Ten numer zwrócił ich uwagę. Chłopacy zaproponowali mi wydanie epki a ja skorzystałem z tej możliwości. Kilka miesięcy później wyszło ‘’Places Without Things’’. 

  Studiujesz Media interaktywne i widowiska na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w

Poznaniu. Jak udaje Ci się łączyć studia z muzyką i czy wiedza zdobyta na uczelni przekłada się w jakimś stopniu na to co robisz na scenie?

O, widzę, że zrobiłaś dokładny research ;). Moje studia bardzo dobrze uzupełniają się z moją pasją. Kierunek, który studiuje pozwala mi skierować moje myślenie o muzyce na inne tory. Chodzi tutaj przede wszystkim  o podejściu do muzyki jako narzędzia, ale też o wiedzę z zakresu  muzyki eksperymentalnej, nowatorskich koncepcjach twórczych. Staram się implementować je w swoją muzykę.

Jak nawiązałeś współpracę z Piotrkiem Madejem, której owocem jest utwór Yoko?
Szukałem wokalisty do tego utworu. Zaproponowano mi Piotrka. Wysłałem mu szkic piosenki. Zajarał się numerem i zaczął nagrywać wokale. Kiedy je dostałem to poczułem się jak grubas w cukierni. Nie wiedziałem co wybrać bo wszystko brzmiało tak dobrze!. 

 „Better place” piękna nuta i piękny klip. Ale o czym opowiada?
Ten numer jak i cała epka ma podwójne dno. Z jednej strony są podróże, wiadomo, lecz z drugiej jest śmierć. Na chwilę przed rozpoczęciem pracy nad materialem zmarł tata mojej dziewczyny. Poprzez muzykę chciałem spróbować jej pomóc (taka mini forma terapii). Better Place opowiada właśnie o tym, że ten ktoś jest już w lepszym miejscu. Nie cierpi już.

  Masz nieograniczony zasób gotówki i miesiąc wolnego. Gdzie jedziesz?
Paryż albo Nowy Jork, ale najprawdopodobniej nie wydaję tej gotówki na podróże tylko na sprzęt,płyty

   Jeżeli miałbyś kiedyś możliwość zaproszenia jakiegokolwiek artysty do współpracy kto by to był i dlaczego?
Myślę, że zaprosiłbym do współpracy Erykę Badu, Jamesa Blake’a albo Mount Kimbie. Ci artyści wnoszą za każdym razem coś świeżego do muzyki. W ich twórczości słychać duszę i pokorę, a to jest najważniejsze dla mnie. 

   Najbardziej odjechana sytuacja jakiej doświadczyłeś po swoim występie?
Ukrainiec gratulujący mi występu i porównujący mnie do Bonobo. Padłem ze śmiechu. Jednak takie porównanie to chyba komplement.

   Gdzie chcesz być za 10 lat? Czy w ogóle wybiegasz tak daleko w przyszłość?
Chciałbym nadal zajmować się muzyką. Mieć na nią siły i pomysł. No i może wydać album. Kto wie...

  Ulubione słowo i dlaczego takie?
Co prawda takiego słowa nie ma w słowniku, ale lubię słowo ,,stentegować’’ (hahahaha). Jest to uniwersalne określenie na każdą czynność tak jak ,,dynks’’

Czy zdarza Ci się wątpić w to co robisz?

Bardzo często. Głównie dlatego, że jestem chorym perfekcjonistą i muszę być na 100 procent pewien, że to co robię jest dobre. Zawsze mam wątpliwości czy to nad czym pracuję jest ok, czy można to wnieść na wyższy poziom. Kilka dni marudzę, stękam a później siadam i wyrzucam te czarne myśli do kosza. Tak samo jest z graniem live’actów. Zawsze zakładam, że dostanę butelką w łeb, albo że mnie wygwiżdżą (takie miałem jazdy przed pierwszym gigiem). Na szczęście tak się jeszcze nie zdarzyło. Trzymaj kciuki, żeby ten stan utrzymał się jak najdłużej.


fot.  Maja Musznicka ( shine shine shine)

niedziela, 25 grudnia 2016

Szkice#5




Święta pachną jak pomarańcze na deszczu, jak naiwny zapach wazeliny na błękitnym czole dziecka. Pachną nieśmiałym przepychem zamkniętych powiek. 
I wspomnieniami. Tak. Tymi wszystkimi chwilami, które przez 364 dni chowałem po dziurawych kieszeniach. Pachną twoją skórą, którą porzuciłem pewnego letniego poranka gdzieś 
10 km na lewo od autostrady A2. 
Kurwa. O ile łatwiej byłoby być astmatykiem. Dławić się powietrzem niekontrolowanie. Bez zbędnego myślenia kiedy wdech, kiedy połknięcie. Zapominać. Tak. Przeżywać i zapominać. Nie ranić i nie okłamywać. Ohhh jakie to by było cudowne! Żyć życie bez zatwardziałego sumienia. Wrażliwiec ze mnie, no co poradzić. Gruba skóra, a pod spodem bagno. Tak tuzin bagna i jeszcze więcej procentów. Wrażliwcy mają najgorzej. Gra pozorów ponad zdrowie psychiczne!
Mała gdzie Ty jesteś? 10 km na lewo od autostrady A2? Tylko się droczyłem. Wracaj. Chłód wszedł w moje starcze kości. A wiatr, ten skurwiel wpycha łzy w moje oczy. Maleńka, ile ja mam, żeby nocą moczyć poduszkę?
Przecież wiesz. To wszystko co robimy. To tylko zabawa. Zabawa i nic poza tym. Nikogo nie krzywdzimy. Mówiłem. Przecież wiesz. Ta autostrada, ten samochód i te wszystkie skórki pomarańczy. Wymyśliliśmy je sobie. Chcieliśmy zbudować swój własny świat. Nie pamiętasz? Porzucić ten cały system. Zdeptać. Roztrzaskać. Tak mówiłaś. Nie widziałem w twoim głosie zawahania. Tylko błysk w ogromnych zielonych oczach. Gromy na spojówce. Drżące usta. Nic więcej. 
Przepraszam mała. Grudzień rozerwał mnie na 150 kawałeczków. Miażdżył każdy z nich. Jeden po drugim. Potem sklejał. Jestem teraz kupą urywków z przeszłości. Chyboczącą na powietrzu wiązką momentów. Nie poradziłem sobie z grudniem. Mięczak ze mnie. 
Tylko twój głos. I jeszcze trochę wina. Ciekło-werbalny sznur trzyma moje zwłoki nad przepaścią. 

Mała, dasz roztrzaskać się wrażliwcowi o Ziemię? 

piątek, 18 listopada 2016

Szkice#4


Zabij moje płuca. One nie zniosą tego powietrza. Tych myśli też nie zniosą.
Wyrwij z nich ostatki tchnienia. Okruszki dziecinności rozdepcz butem w pył. Podpal, wyrzuć, złam. Proszę. 
O nic nigdy wcześniej Cię nie prosiłam. Nigdy. Wiesz o tym. Zawsze powtarzałeś, że ze mnie taka zmanierowana Zosia samosia. Że tak nie wypada zapierać się swoją samodzielnością. Że to niezdrowe. O zdrowiu zresztą mówiłeś zbyt dosadnie. 
Prawie tak jakby miało ono wartość nadrzędną.  
Teraz jednak błagam. Kolana swoje w pół wyginam. Jedyne moje życzenie. Na ten wieczór, na tą noc.
Kiedy sen spowije powieki mnie już nie będzie. Ciebie zresztą też.  
Salut.

piątek, 11 listopada 2016

Patriotyzm wtórny

Dziś dzień kalendarz po kryjomu oznajmił mi datę 11. listopada. I w sumie niewiele z tego przyszło. Cyfry ukradkiem przeleciały mi przez powieki, tak jakby był to tylko kolejny dzień spośród wszystkich innych 365 dni w roku. Może słaba ze mnie patriotka. Może się do tego nie nadaję. Może, może, może. 
Od dłuższego czasu utożsamiam się z miastami. Tworzą one dla mnie swoistego rodzaju enklawę, zamkniętą twierdzę, którą budują charaktery ludzi je zamieszkujących. Najczęściej czuję się Łodzianką, rzadziej Bełchatowianką, obecnie usilnie próbuję przekonać sama siebie, że jest we mnie coś z Krakowianki. Ale w gruncie rzeczy nie o to chodzi. W gruncie rzeczy chodzi o to, że nie czuję się Polką. To nie jest mój kraj. Może ktoś uzna, że śmierdzi to dwuznacznością, niech stracę. Może nie mam swojego kraju. Kolejne może.
 XXI wiek zatraca się w kosmopolityzmie. Otwarte granice i łatwość komunikacji sprawia, że chcemy doświadczać świata na wszystkie dostępne sposoby. Uczymy się nowych kultur, przeżywamy nowe doświadczenia. Nie myślimy wtedy o tym, że jesteśmy z Polski, nie mamy wyrzutów sumienia, że poniewieramy dorobek przodków na rzecz obcych manier. I dobrze. 
Pewnego majowego wieczora, przy akompaniamencie hiszpańskiej sangrii i barcelońskiego szumu, siedziałam ja (Polka), Australijczyk, Amerykanka, Kanadyjczyk. Rozmawialiśmy o nadchodzących wtedy wyborach w U.S.A, o planach na przyszłość, o ambicjach. Tak na prawdę rozmawialiśmy o wszystkim, o niczym. Dawaliśmy upust naszym młodzieńczym myślom i zaniedbaniom. Wszyscy w obcym kraju, niektórzy w połowie swojej podróży, inni na jej początku.  Żadne z nas nie wiedziało gdzie będzie za pare dni, żadne nie miało planu, wiedzieliśmy jedynie, że nie możemy zostać na zawsze te 30 metrów ponad zatłoczonym Passaig de Gracie. Jedynie to. Mówiliśmy też o poczuciu przynależności. I z ręką na sercu mogę przyznać, że nikt, absolutnie nikt nie utożsamiał się ze swoim krajem. Żadne z nas nie widziało tam siebie, nie było w nich naszych wartości ani przekonań. Były to niewypowiedziane przystanki pomiędzy jednym a drugim miejscem. Coś przejściowego, co rychło ma się skończyć. 
Można by w tym miejscu postawić pytanie gdzie był tego wieczora nasz patriotyzm? Czy jesteśmy tylko kolejnym plastikowym tworem społeczeństwa, bez żadnych sprecyzowanych podstaw moralnych? Nie. W moim odczuciu już dawno przestaliśmy utożsamiać owe słowo na „p” z głośno wykrzyczanymi hasłami i biało-czerwonymi transparentami. Każda bardziej inteligentna istota przewartościowała je na swój sposób. Wydaje mi się, że patriotyzm na przestrzeni lat uległ samoistnej mutacji, zamieniając się tym samym w wyraz niosący ze sobą ogrom sprzeczności zarówno społecznych jak i indywidualnych. 
Moi rówieśnicy z niechęcią mówią o sobie Polacy (nie wykluczam swojej osoby z tego grona) po czym zakładają koszulki z nadrukiem „Warszawa”, albo co jeszcze bardziej kuriozalne „Warsaw” (z tego grona również się nie wykluczam). Projektanci, muzycy, filmowcy czerpią garściami z naszej rodzimej kultury, z naszych symbolów narodowych, przestarzałych słowiańskich idei. Przerabiają je na swój autorski, kosmopolityczny wzór. Redefiniują nadając nowe, szersze spojrzenie. Wypychają „naszą” Polskę na rynki zagraniczne. Tak więc Robert Kupisz bije rekordy sprzedaży ze swoim białym orzełkiem, A private view podbija zachodnie ulice koszulką „Warsaw tour”, a MISBHV ubiera Hong Kong w polską stolicę. Dziś patriotyzm jest metką, nie tożsamością.      

Można by tak mnożyć przykłady, można by doszukiwać się w tym jakichś socjologicznych konwenansów, tylko po co? Patriotyzm to chyba z definicji pewien zakres moralnych postaw, godności, szacunku i szczerości wobec otoczenia. Chyba nie jest pierwiastkiem uzależniony od obywatelstwa krwi czy ziemi. Chyba. To wszystko to tylko jedno wielkie chyba, zależne od poziomu interpretacji i perspektywy spojrzenia. 

wtorek, 8 listopada 2016

"Wszystkie nieprzespane noce". Krótkie spojrzenie maniaka.


Jak na rasowego maniaka przystało, od lat dziecięcych szukałam podniet pomiędzy kadrami rodzimych i zagranicznych produkcji. Gust filmowy, ukształtowany na czarnobiałych klatkach Bergmana i godzinach spędzonych w łóżku w towarzystwie Tarkowskiego, nie dopuszcza do świadomości nakreślonych plastikiem tworów. Moje oczy w przeciągu ostatnich paru lat łapczywie pochłonęły setki filmów, miliony scen, które przeżyłam na swój własny, mocno melancholijny sposób. W każdym obrazie szukałam swoistych pierwiastków, które pomogą mi zbudować pewien indywidualny tok rozumowania, wyrobić wrażliwość na otaczające mnie treści.
W ostatnim czasie wydawało mi się, że już nic nowego nie jestem w stanie przeżyć. Wszystkie postacie, wydawały mi się już dobrze znane. Wszystkie historie sprawiały wrażenie już dawno opowiedzianych. Wszystko przyprawiało mnie o mdłości doprawione wyrzutami sumienia. Wszystko. Aż do niedzielnego wieczora…
„Wszystkie nieprzespane noce” to obraz młodości w XXI wieku, 100 minut podchmielonych rozmów, 60000 sekund myśli szczerych i bezpretensjonalnych. Kumulacja wrażeń o świecie i przeżywaniu. Głośny krzyk pokolenia „Z” oczami Michała Marczaka. Kształtne stanowisko młodych gniewnych, których cienie nie mają odwagi wyjść z ciał. 
Film chwilami irytujący swoją dosadnością, częściej urzekający naiwnością formy i prostotą dialogu. W przeciągu niespełna półtorej godziny moje młodzieńcze ego sinusoidalnie mknęło od wyżyn wizualnego zachwytu, aż po doły markotnej prawdy o rozkładzie psychicznym dzisiejszego społeczeństwa. Społeczeństwa zbyt wrażliwego i za mało doświadczonego, by żyć „poprawnie” i według schematyzowanej rzeczywistości. 
Mknąca przed powiekami Warszawa, przywołała wspomnienia wakacji roku 15. Wzbudziła tęsknotę za nocami, które o 4.25 łączyły się w czułym pocałunku z zaspanymi jeszcze porankami. Godziny spędzone na kontemplacji mknących po niebie chmur, setki myśli czy te wszystkie chwile zatracenia mają jakikolwiek wpływ na ogół naszej egzystencji, czy warto szukać sensu w naszym płytkim szaleństwie, skoro jesteśmy jedynie cząstką czegoś starszego niż wieczności. 
Zdarza mi się zastanawiać czy w dzisiejszym świecie słowo „młodość” ma jeszcze jakiekolwiek powiązanie z faktycznym wiekiem jednostki. Rozwój cywilizacyjny (jakkolwiek wzniośle by to nie brzmiało) zatarł granice między stanem umysłu, a liczbą siwych włosów nad skronią. Młodość w XXI wieku utożsamiana jest z wolnością, a ta z kolei jest namacalnym tworem potrzeby ciągłego poszukiwania i doznawania. Przychylność wobec popełnianych błędów weszła nam w krew. Celebrujemy każdą krzywą drogę powrotną, tak jakby miała być ona naszą ostateczną egzekucją, jakbyśmy nie mieli już więcej doczekać ciepłych promieni Słońca, jakbyśmy nie mieli doczekać niczego. 



Ale czy życie nie składa się właśnie z tych paru chwil szaleństwa dzięki, którym uczymy się czuć?

niedziela, 6 listopada 2016

Szkice#3

Straciłam swoje oczy gdzieś w kurzu minionego poranka, gdy tak wdychając wspomnienia potknęłam się o dawno zapomniane słowa. Obita moralność i 3 szwy na kolanie. Bilans wyważony, ten z rodzaju bywało gorzej. Ten z rodzaju sumienia schowanego jakieś 3 metry pod kołdrą.
Czułam się troszkę zażenowana, kiedy patrząc w twoje powieki widziałam tylko swoje odbicie. Gdy pomimo wszystkich tych sennych fraz, które wypowiedzieliśmy, i tych które woleliśmy przemilczeć,  byłeś tylko odbiciem czegoś czego potrzebowałam. Czegoś bardziej egoistycznego niż życie.
Wystarczyło mi tylko małe samozatracenie, odrobina niewypowiedzianego zakłamania, żeby poczuć się lepiej. Żeby znów unieść wysoko czoło i spróbować oddychać zamiast dławić się ostatkami skażonego powietrza. Egoizm? Antidotum na cały ten żenujący system i wszystkie poszargane nerwy. 
Czasem myślę o sobie jak o zwycięscy, jak o pieprzonym pazernym cieniasie, który swoje dobro przemnaża w poprzek imion byłych i niedoszłych uciech, kieliszków wina o poranku, dymu wyplutego z ust o 23.05. Pozorna godności, w którą wtapiam swoje lepkie pazury, by strzec jej niczym plastikowe trofeum. To już nie wystarcza. 

Jak przyjemnie jest udawać kogoś, kim nigdy nie będziemy. 

sobota, 5 listopada 2016

Szkice#2



"Słońce powinno wstawać pięć minut po północy. Kiedy końce naszych powiek, sztywno suną doliną Issy, gdy przydymione palce wystukują danse macabre na strzelistych kościach obojczyka. Słońce powinno wstawać w chwilę, gdy ostatnie złudzenia dnia wczorajszego przechodzą w zapomnienie, a byłe uśmiechy wykrzywiają się w grymasie walki o wieczność. Słońce powinno ogrzać nas swoimi ostrymi promieniami nim chybcikiem, po omacku wsławimy  most z naszych gałek ocznych wyrwanych dwa i pół zerknięcia temu. Urwisko nienaganne, z wyrzutami wmurowanymi w podstawę.
Pamiętasz tą zimną listopadową noc gdy nasze dłonie złączyły się w naiwnym uścisku walki o dominację? tą listopadową noc, gdy usta otumanione 2 zielonymi gramami młodości , przepompowywały oddech z gardła do płuc, z serca do skroni? Pamiętasz swoją dłoń na moim brzuchu, gdy szukając słów próbowałeś przeprosić, chociaż nie znałeś powodu? Dobre były z nas dzieciaki, prawda? Gdy tak staliśmy pomiędzy moim i twoim skrawkiem nienawiści do otoczenia, gdy przekrzykiwaliśmy się w częstotliwości haseł wzniosłych i wyniosłych, gdy wyrzucałeś z siebie to, czego wcale nie miałeś za skórą. Pomyliliśmy się. Definicja źle dobrana, kontekst niezaliczony. Szóste przykazanie utopiłeś tamtego wieczora w resztkach zapomnienia. Pani Mama wielkie „B”  nie byłaby dumna. Zmęczony. Wypluty. Sponiewierany. Głodny. Bezmyślny. Z zapadniętym ego wetkniętym do kieszeni. 
Chlip nad upadkiem naszej przeszłej niepewności,  chlip nad dewastacją tych wszystkich niewinnych sadzonek w ogródku u babci, chlip nad listopadem i zakatarzonym nosem. Nie warto było budzić się o świcie. "


wtorek, 1 listopada 2016

Made in Łódź.


Nie jestem zwolenniczką monumentalnej teorii, że każdy ma swoje miejsce na Ziemi, że powinniśmy czuć przynależność do pewnej wysnutej krainy i zapierać się z całych sił przed nowymi światami. Przez ostatnie pół roku tkwiłam w rozjazdach, a życie przeliczałam na ilość kilometrów i nowych twarzy. Od Barcelony po Sopot, od południa po północ, w poprzek i na wskroś. Setki scenerii, które pochłaniałam moimi dziecięcymi powiekami, tysiące rozmów z ludźmi, których imiona zapominałam wraz ze wschodem słońca. Były miasta i labirynty, wsie, jeziora, lasy, autostrady. Marmur i kurz. Zapach paliwa, gdzieś pomiędzy Marsylią a Monako. Było życie, które sobie wymyśliłam, w pewien letni wieczór roku jedenastego. 
Mogłam rozdzielić moje serce na 150 kawałeczków i w każdej z tych krain zostawić część siebie, ale pewna sentymentalno-płaczliwa cząstka mnie pociągała nosem, za pewną odległą galaktyką o czułej nazwie Łódź. 
Okej, po lirycznym wstępie czas na pare konkretów. 
Kiedy w rozmowie z moimi znajomymi pada słowo Łódź, na większość twarzy wstępuje bezwarunkowy grymas, bo przecież Łódź brzydka i obskurna, bo tylko Manufaktura, no i może Piotrkowska, bo strach wyjść nocą, bo to i tamto też. Następuje chwila ciszy, oczy skierowane na mnie. Bo ja Łódź kocham i szanuję, bo bronie jej całym moim duchem i wszystkimi wolnymi myślami. I kończymy temat. W innym razie doszłoby do rękoczynów. 
Łódź jest moją przystanią od piętnastego roku życia. Od chwil, gdy było źle i jeszcze gorzej, a moje rodzinne miasto oddalone o godzinę drogi, było zbyt ciasne na to, żeby być sobą. Tu poznałam swoich najlepszych ludzi i zaliczyłam wszystkie pierwsze razy. Wszelkie miłości, te niewinne i te które przeszywały intymność, pulsujące techno i papierosy o 4.35 10 metrów nad trasą WZ. Pocałunki w deszczu i katar o zmroku. Czasem wydaję mi się, że cały zasób przydzielonego mi szaleństwa przelałam na te kilka letnich wieczorów, pare chwil, podczas których czułam bez żadnej nadinterpretacji. Po prostu czułam. 
To wszystko Łódź. Moja łajba, która weszła w moje Rh+. Dziś dawkowana okresowo. Raz w miesiącu. Dożylnie.
Eden, do którego wracam, gdy potrzebuje być sama, gdy potrzebuję być z kimś. Kiedy mam ochotę jestem tu królową, egoistyczną księżniczką na swoim prywatnym placu zabaw, rzadziej jednym z wielu przytłoczonych od nadmiaru powietrza cieni. Ale jestem tu i teraz i kiedy przechodząc na czerwonym świetle, jakiś bliżej nieokreślony osobnik płci przeciwnej pyta czy zwariowałam, to bez drżenia w głosie odpowiadam, że już dawno. Bo jestem u siebie. I kropka.
Łódź to również mekka wszystkich idei, którym w życiu hołduje. Muzyki, filmu, designu…wolności działania i przekonań. Snucia wielkich/małych idei i wymyślania nowych siebie. 
Pofabryczna przestrzeń z melancholijno-komunistycznym blokowiskiem w samym sercu, z dwuznacznością czającą się w każdej starej bramie i z najlepszym street artem po wschodniej stronie równoleżnika. Z ukochaną Off Piotrkowską, z WIMą i EC1, które w sposób symbiotyczny łączą przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Ale historie o moich miejscach i moich ludziach to już materiał na osobne opowieści.




      

              
  

    

    













sobota, 29 października 2016

Szkice #1



Czemu patrzysz z takim politowanie moja Panno Migotko z oczami na sprzedaż? Ten wzrok, te oczy, przekrwione pozorami, znam już  z wczoraj i z tej środy tygodnia ubiegłego. Po raz wtóry uśmiechniesz się i przełkniesz grymas swoich bólów i nieprzychylności. Ku zadowoleniu gawiedzi obnażysz rząd bielutkich mleczaków, mleczaków zbyt słabych by wgryźć swoje słowa w sumienia twych lubych i znienawidzonych. Powiesz więc „proszę”, „dziękuję” i że „cumulusy dziś dzień nader korzystnie chyboczą nad Ziemią”, powiesz, że „płyty chodnikowe ułożyły się w szarą mozaikę kurzu i cementu”. Powiesz banał za banałem, będziesz się śmiała Panno migotko. Wiesz o tym doskonale, wiesz i nie zrobisz żadnego kroku w tył, żadnego na przekór. I gdy nadejdzie jeden dzień, bliżej nieokreślony czwartek dwunastego. Wiesz, że nadejdzie. Gdy płuca pod ciężarem słodkiej nijakości rozpadną  się na pół, albo na 234 mniejszych półpołówek równiuśko krwawiących. I kiedy tak będziemy leżały naprzeciw mojej i twojej zagłady, czy jesteśmy w stanie wyłkać to co unosiło się ponad naszymi myślami od tych paru lat wstecz? Od dni gdy w poprzek upływającego czasu sklejaliśmy nasze wizje światów. Na  niezamieszkałych wyspach zakopywałyśmy ubiegłe marzenia i te wątłe trupy postaci, którymi nigdy nie miałyśmy odwagi być. 
Bo żyje się raz, tak? A swąd rozkładających się wyrzeczeń  zaszczuł powietrze. Niech trupy naszych niejestestew pożrą godziny. Pożywka dla wieczności. Podwieczorek za pięć dwudziestaczwarta, gdy cały dom pogrążony jest w dziewiczej modlitwie o odrobinę snu, a My? a My znów biegniemy, biegnij Panno migotko, przestrzeń popłucna ma prawo na błędy.


A jeśli to wszystko, to wokół i za horyzontem, jeżeli to tylko bańka mydlana? Odpowiedz mi moja Panno Migotko z oczami ze szkła. Czy jeżeli jutro to wszystko miałoby wziąć w łeb, czy zasnęłabyś głośniej?



czwartek, 27 października 2016

Imago - chłopaki z sąsiedztwa




Wchodzisz do środka, setka wielkich oczu świdruje twoje poczucie godności. Wyrośnięte draby o anielskim spojrzeniu. Stajesz z nimi twarzą w twarz. Przez chwilę bijesz się z myślami. Przegrywasz. Wydają się jakieś znajome, tak jakbyś już kiedyś je widział. Tak jakbyś minął je na ulicy dwa dni temu. Tak jakbyś mijał je każdego dnia. 

Syntetycznie brzmiące „imago” po rozłożeniu na czynniki pierwsze okazuje się niczym więcej jak jednym ze stadiów rozwojowych owada, kreaturą dojrzałą na tyle by móc wydawać na świat potomstwo, z drugiej zaś strony stworzeniem kruchym, ulotnym, szarpanym zjawiskami zewnętrznymi.
Polska fotografka Zuzanna Krajewska odnalazła w „imago” pewną cichą dwuznaczność, cień niedopowiedzenia, który przedefiniowała na swój własny cyfrowy sposób. 
„Imago”, bo tak brzmi tytuł wystawy, którą mogliśmy zobaczyć w warszawskim „Domu Słowa Polskiego” to pikselowa opowieść o dojrzewaniu, kiedy dojrzewać się nie powinno, o podejmowaniu ryzyka na rzecz bliskich i o wykluczeniu z „normalnego”, „zdrowego” środowiska. Opowieść o błędach i ich konsekwencjach. Decyzjach, które jak źle zszyta szrama niszczą od wewnątrz młody jeszcze nie ukształtowany organizm.
„Imago” w wymiarze artystycznym przekształciło się w hołd złożony młodości niepokornej. Młodości pełnej w wymiarze przeżywania. 
Artystka balansując na pograniczu etyki i odrzucenia zdobyła się na odwagę by wejść do nowego, nieznanego świata jakim był dom poprawczy w Studzieńcu.  Po miesiącach rozmów i zabiegań weszła w świat „młodych gniewnych”, zyskując sobie tym samym ich zaufanie i pewną dozę niewypowiedzianej sympatii. Zwieńczeniem jej pracy jest seria melancholijnych, na swój sposób brutalnych, ale przede wszystkim prawdziwych portretów. Twarze, uwiecznione na fotografiach snują nieme historie, które w postrzeganiu anonimowego odbiorcy mogą wydawać się odrealnione. 
Każdy portret urzeka indywidualizmem formy i naiwnością uczuć. Oczy, które przeszywają na wskroś poczucie społecznego bezpieczeństwa, rzucają w przestrzeń pytanie ile błędów trzeba popełnić, żeby wyjść na prostą. 

To nie są źli chłopcy. To nawet nie jest zły świat. Tylko przestrzeń trochę bardziej nieporadna niż mogłoby się zdawać. 







    fot. Zuza Krajewska

Ps. dochód za sprzedaży prac artystki został przekazany na rzecz wychowanków Zakładu Poprawczego 
im. J. Wieczorkowskiego w Studzieńcu



środa, 26 października 2016

Milan smells like flowers in the gutter.



Mediolan. Dla jednych miasto kultury i mody, dla mnie kraina nocnych eskapad i odrealnionych doświadczeń. Swoista enklawa zamknięta nudę, przychylna dla szaleństwa i krzywych niedopowiedzeń. Miasto, w którym wychodząc o świcie, kończysz zachłyśnięty dwoma głębszymi buchach zieleni na imprezie, gdzieś pomiędzy wieżowcami (razem z Izraelczykiem i Włochem, którzy notabene później proponują Ci nocleg, ale to historia dla bardziej wtajemniczonych).  
Architektoniczny rarytas. Przestrzeń, w której elegancki postmodernizm przenika się z monumentalnym barokiem, a noce przeciągają się ku nieskończoności. 

Jedyne miasto południa, w którym wkładając ciemne okulary, puszczając w słuchawkach Crystal Castles, jesteś panem zaułków i niezbadanych uliczek. Tutaj przyjaźnie zawiązuje się na 3 godziny, a ostatnią kawę wypijasz 5 minut po północy.
Jednak jak wszystko w życiu i Mediolan ma swoją ciemną stronę. Wraz z zatapianiem się w miasto coraz silniej uderzają przykre kontrasty. Plac Duomo przez, który w świetle dnia przewija się setka Japończyków ze swoimi malutkimi aparatami, w sobotnią noc lepi się od rozlanego wina, a malownicze uliczki starego miasta, które o poranku pachną kwiatami i świeżo parzoną kawą, wraz zachodem Słońca stają się koczowiskami bezdomnych. Tu biedacy kryją się w pudłach po Chanel i Pradzie, a bogaci...A bogaci zawsze będą widzieć w twoich oczach jedynie odbicie własnych masek. 












 Do zjedzenia: Lody na Placu Duomo
Do wypicia: Wytrawne wino za 1euro w ciemnej uliczce
Na zakupy: Zakamarki Alei Buenos Aires
Do przeżycia: Wyjdź i daj się porwać miastu




Szkice Zdeklarowanego Maniaka

Szkice zdeklarowanego maniaka to wirtualna przestrzeń, pośród której snują się przeszłe duchy Charlesa B. oraz teraźniejsze podniety Weroniki W. 
Jest to swego rodzaju  hołd dla ludzi, miejsc i stanów, które wstrzymują oddech, oraz dla nocy, które zapomniały co to sen. 

Jeśli chcesz to zostań, jeśli nie, to nikomu z tego powodu nie zrzedną powieki.