wtorek, 1 listopada 2016

Made in Łódź.


Nie jestem zwolenniczką monumentalnej teorii, że każdy ma swoje miejsce na Ziemi, że powinniśmy czuć przynależność do pewnej wysnutej krainy i zapierać się z całych sił przed nowymi światami. Przez ostatnie pół roku tkwiłam w rozjazdach, a życie przeliczałam na ilość kilometrów i nowych twarzy. Od Barcelony po Sopot, od południa po północ, w poprzek i na wskroś. Setki scenerii, które pochłaniałam moimi dziecięcymi powiekami, tysiące rozmów z ludźmi, których imiona zapominałam wraz ze wschodem słońca. Były miasta i labirynty, wsie, jeziora, lasy, autostrady. Marmur i kurz. Zapach paliwa, gdzieś pomiędzy Marsylią a Monako. Było życie, które sobie wymyśliłam, w pewien letni wieczór roku jedenastego. 
Mogłam rozdzielić moje serce na 150 kawałeczków i w każdej z tych krain zostawić część siebie, ale pewna sentymentalno-płaczliwa cząstka mnie pociągała nosem, za pewną odległą galaktyką o czułej nazwie Łódź. 
Okej, po lirycznym wstępie czas na pare konkretów. 
Kiedy w rozmowie z moimi znajomymi pada słowo Łódź, na większość twarzy wstępuje bezwarunkowy grymas, bo przecież Łódź brzydka i obskurna, bo tylko Manufaktura, no i może Piotrkowska, bo strach wyjść nocą, bo to i tamto też. Następuje chwila ciszy, oczy skierowane na mnie. Bo ja Łódź kocham i szanuję, bo bronie jej całym moim duchem i wszystkimi wolnymi myślami. I kończymy temat. W innym razie doszłoby do rękoczynów. 
Łódź jest moją przystanią od piętnastego roku życia. Od chwil, gdy było źle i jeszcze gorzej, a moje rodzinne miasto oddalone o godzinę drogi, było zbyt ciasne na to, żeby być sobą. Tu poznałam swoich najlepszych ludzi i zaliczyłam wszystkie pierwsze razy. Wszelkie miłości, te niewinne i te które przeszywały intymność, pulsujące techno i papierosy o 4.35 10 metrów nad trasą WZ. Pocałunki w deszczu i katar o zmroku. Czasem wydaję mi się, że cały zasób przydzielonego mi szaleństwa przelałam na te kilka letnich wieczorów, pare chwil, podczas których czułam bez żadnej nadinterpretacji. Po prostu czułam. 
To wszystko Łódź. Moja łajba, która weszła w moje Rh+. Dziś dawkowana okresowo. Raz w miesiącu. Dożylnie.
Eden, do którego wracam, gdy potrzebuje być sama, gdy potrzebuję być z kimś. Kiedy mam ochotę jestem tu królową, egoistyczną księżniczką na swoim prywatnym placu zabaw, rzadziej jednym z wielu przytłoczonych od nadmiaru powietrza cieni. Ale jestem tu i teraz i kiedy przechodząc na czerwonym świetle, jakiś bliżej nieokreślony osobnik płci przeciwnej pyta czy zwariowałam, to bez drżenia w głosie odpowiadam, że już dawno. Bo jestem u siebie. I kropka.
Łódź to również mekka wszystkich idei, którym w życiu hołduje. Muzyki, filmu, designu…wolności działania i przekonań. Snucia wielkich/małych idei i wymyślania nowych siebie. 
Pofabryczna przestrzeń z melancholijno-komunistycznym blokowiskiem w samym sercu, z dwuznacznością czającą się w każdej starej bramie i z najlepszym street artem po wschodniej stronie równoleżnika. Z ukochaną Off Piotrkowską, z WIMą i EC1, które w sposób symbiotyczny łączą przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Ale historie o moich miejscach i moich ludziach to już materiał na osobne opowieści.




      

              
  

    

    













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz