piątek, 18 listopada 2016

Szkice#4


Zabij moje płuca. One nie zniosą tego powietrza. Tych myśli też nie zniosą.
Wyrwij z nich ostatki tchnienia. Okruszki dziecinności rozdepcz butem w pył. Podpal, wyrzuć, złam. Proszę. 
O nic nigdy wcześniej Cię nie prosiłam. Nigdy. Wiesz o tym. Zawsze powtarzałeś, że ze mnie taka zmanierowana Zosia samosia. Że tak nie wypada zapierać się swoją samodzielnością. Że to niezdrowe. O zdrowiu zresztą mówiłeś zbyt dosadnie. 
Prawie tak jakby miało ono wartość nadrzędną.  
Teraz jednak błagam. Kolana swoje w pół wyginam. Jedyne moje życzenie. Na ten wieczór, na tą noc.
Kiedy sen spowije powieki mnie już nie będzie. Ciebie zresztą też.  
Salut.

piątek, 11 listopada 2016

Patriotyzm wtórny

Dziś dzień kalendarz po kryjomu oznajmił mi datę 11. listopada. I w sumie niewiele z tego przyszło. Cyfry ukradkiem przeleciały mi przez powieki, tak jakby był to tylko kolejny dzień spośród wszystkich innych 365 dni w roku. Może słaba ze mnie patriotka. Może się do tego nie nadaję. Może, może, może. 
Od dłuższego czasu utożsamiam się z miastami. Tworzą one dla mnie swoistego rodzaju enklawę, zamkniętą twierdzę, którą budują charaktery ludzi je zamieszkujących. Najczęściej czuję się Łodzianką, rzadziej Bełchatowianką, obecnie usilnie próbuję przekonać sama siebie, że jest we mnie coś z Krakowianki. Ale w gruncie rzeczy nie o to chodzi. W gruncie rzeczy chodzi o to, że nie czuję się Polką. To nie jest mój kraj. Może ktoś uzna, że śmierdzi to dwuznacznością, niech stracę. Może nie mam swojego kraju. Kolejne może.
 XXI wiek zatraca się w kosmopolityzmie. Otwarte granice i łatwość komunikacji sprawia, że chcemy doświadczać świata na wszystkie dostępne sposoby. Uczymy się nowych kultur, przeżywamy nowe doświadczenia. Nie myślimy wtedy o tym, że jesteśmy z Polski, nie mamy wyrzutów sumienia, że poniewieramy dorobek przodków na rzecz obcych manier. I dobrze. 
Pewnego majowego wieczora, przy akompaniamencie hiszpańskiej sangrii i barcelońskiego szumu, siedziałam ja (Polka), Australijczyk, Amerykanka, Kanadyjczyk. Rozmawialiśmy o nadchodzących wtedy wyborach w U.S.A, o planach na przyszłość, o ambicjach. Tak na prawdę rozmawialiśmy o wszystkim, o niczym. Dawaliśmy upust naszym młodzieńczym myślom i zaniedbaniom. Wszyscy w obcym kraju, niektórzy w połowie swojej podróży, inni na jej początku.  Żadne z nas nie wiedziało gdzie będzie za pare dni, żadne nie miało planu, wiedzieliśmy jedynie, że nie możemy zostać na zawsze te 30 metrów ponad zatłoczonym Passaig de Gracie. Jedynie to. Mówiliśmy też o poczuciu przynależności. I z ręką na sercu mogę przyznać, że nikt, absolutnie nikt nie utożsamiał się ze swoim krajem. Żadne z nas nie widziało tam siebie, nie było w nich naszych wartości ani przekonań. Były to niewypowiedziane przystanki pomiędzy jednym a drugim miejscem. Coś przejściowego, co rychło ma się skończyć. 
Można by w tym miejscu postawić pytanie gdzie był tego wieczora nasz patriotyzm? Czy jesteśmy tylko kolejnym plastikowym tworem społeczeństwa, bez żadnych sprecyzowanych podstaw moralnych? Nie. W moim odczuciu już dawno przestaliśmy utożsamiać owe słowo na „p” z głośno wykrzyczanymi hasłami i biało-czerwonymi transparentami. Każda bardziej inteligentna istota przewartościowała je na swój sposób. Wydaje mi się, że patriotyzm na przestrzeni lat uległ samoistnej mutacji, zamieniając się tym samym w wyraz niosący ze sobą ogrom sprzeczności zarówno społecznych jak i indywidualnych. 
Moi rówieśnicy z niechęcią mówią o sobie Polacy (nie wykluczam swojej osoby z tego grona) po czym zakładają koszulki z nadrukiem „Warszawa”, albo co jeszcze bardziej kuriozalne „Warsaw” (z tego grona również się nie wykluczam). Projektanci, muzycy, filmowcy czerpią garściami z naszej rodzimej kultury, z naszych symbolów narodowych, przestarzałych słowiańskich idei. Przerabiają je na swój autorski, kosmopolityczny wzór. Redefiniują nadając nowe, szersze spojrzenie. Wypychają „naszą” Polskę na rynki zagraniczne. Tak więc Robert Kupisz bije rekordy sprzedaży ze swoim białym orzełkiem, A private view podbija zachodnie ulice koszulką „Warsaw tour”, a MISBHV ubiera Hong Kong w polską stolicę. Dziś patriotyzm jest metką, nie tożsamością.      

Można by tak mnożyć przykłady, można by doszukiwać się w tym jakichś socjologicznych konwenansów, tylko po co? Patriotyzm to chyba z definicji pewien zakres moralnych postaw, godności, szacunku i szczerości wobec otoczenia. Chyba nie jest pierwiastkiem uzależniony od obywatelstwa krwi czy ziemi. Chyba. To wszystko to tylko jedno wielkie chyba, zależne od poziomu interpretacji i perspektywy spojrzenia. 

wtorek, 8 listopada 2016

"Wszystkie nieprzespane noce". Krótkie spojrzenie maniaka.


Jak na rasowego maniaka przystało, od lat dziecięcych szukałam podniet pomiędzy kadrami rodzimych i zagranicznych produkcji. Gust filmowy, ukształtowany na czarnobiałych klatkach Bergmana i godzinach spędzonych w łóżku w towarzystwie Tarkowskiego, nie dopuszcza do świadomości nakreślonych plastikiem tworów. Moje oczy w przeciągu ostatnich paru lat łapczywie pochłonęły setki filmów, miliony scen, które przeżyłam na swój własny, mocno melancholijny sposób. W każdym obrazie szukałam swoistych pierwiastków, które pomogą mi zbudować pewien indywidualny tok rozumowania, wyrobić wrażliwość na otaczające mnie treści.
W ostatnim czasie wydawało mi się, że już nic nowego nie jestem w stanie przeżyć. Wszystkie postacie, wydawały mi się już dobrze znane. Wszystkie historie sprawiały wrażenie już dawno opowiedzianych. Wszystko przyprawiało mnie o mdłości doprawione wyrzutami sumienia. Wszystko. Aż do niedzielnego wieczora…
„Wszystkie nieprzespane noce” to obraz młodości w XXI wieku, 100 minut podchmielonych rozmów, 60000 sekund myśli szczerych i bezpretensjonalnych. Kumulacja wrażeń o świecie i przeżywaniu. Głośny krzyk pokolenia „Z” oczami Michała Marczaka. Kształtne stanowisko młodych gniewnych, których cienie nie mają odwagi wyjść z ciał. 
Film chwilami irytujący swoją dosadnością, częściej urzekający naiwnością formy i prostotą dialogu. W przeciągu niespełna półtorej godziny moje młodzieńcze ego sinusoidalnie mknęło od wyżyn wizualnego zachwytu, aż po doły markotnej prawdy o rozkładzie psychicznym dzisiejszego społeczeństwa. Społeczeństwa zbyt wrażliwego i za mało doświadczonego, by żyć „poprawnie” i według schematyzowanej rzeczywistości. 
Mknąca przed powiekami Warszawa, przywołała wspomnienia wakacji roku 15. Wzbudziła tęsknotę za nocami, które o 4.25 łączyły się w czułym pocałunku z zaspanymi jeszcze porankami. Godziny spędzone na kontemplacji mknących po niebie chmur, setki myśli czy te wszystkie chwile zatracenia mają jakikolwiek wpływ na ogół naszej egzystencji, czy warto szukać sensu w naszym płytkim szaleństwie, skoro jesteśmy jedynie cząstką czegoś starszego niż wieczności. 
Zdarza mi się zastanawiać czy w dzisiejszym świecie słowo „młodość” ma jeszcze jakiekolwiek powiązanie z faktycznym wiekiem jednostki. Rozwój cywilizacyjny (jakkolwiek wzniośle by to nie brzmiało) zatarł granice między stanem umysłu, a liczbą siwych włosów nad skronią. Młodość w XXI wieku utożsamiana jest z wolnością, a ta z kolei jest namacalnym tworem potrzeby ciągłego poszukiwania i doznawania. Przychylność wobec popełnianych błędów weszła nam w krew. Celebrujemy każdą krzywą drogę powrotną, tak jakby miała być ona naszą ostateczną egzekucją, jakbyśmy nie mieli już więcej doczekać ciepłych promieni Słońca, jakbyśmy nie mieli doczekać niczego. 



Ale czy życie nie składa się właśnie z tych paru chwil szaleństwa dzięki, którym uczymy się czuć?

niedziela, 6 listopada 2016

Szkice#3

Straciłam swoje oczy gdzieś w kurzu minionego poranka, gdy tak wdychając wspomnienia potknęłam się o dawno zapomniane słowa. Obita moralność i 3 szwy na kolanie. Bilans wyważony, ten z rodzaju bywało gorzej. Ten z rodzaju sumienia schowanego jakieś 3 metry pod kołdrą.
Czułam się troszkę zażenowana, kiedy patrząc w twoje powieki widziałam tylko swoje odbicie. Gdy pomimo wszystkich tych sennych fraz, które wypowiedzieliśmy, i tych które woleliśmy przemilczeć,  byłeś tylko odbiciem czegoś czego potrzebowałam. Czegoś bardziej egoistycznego niż życie.
Wystarczyło mi tylko małe samozatracenie, odrobina niewypowiedzianego zakłamania, żeby poczuć się lepiej. Żeby znów unieść wysoko czoło i spróbować oddychać zamiast dławić się ostatkami skażonego powietrza. Egoizm? Antidotum na cały ten żenujący system i wszystkie poszargane nerwy. 
Czasem myślę o sobie jak o zwycięscy, jak o pieprzonym pazernym cieniasie, który swoje dobro przemnaża w poprzek imion byłych i niedoszłych uciech, kieliszków wina o poranku, dymu wyplutego z ust o 23.05. Pozorna godności, w którą wtapiam swoje lepkie pazury, by strzec jej niczym plastikowe trofeum. To już nie wystarcza. 

Jak przyjemnie jest udawać kogoś, kim nigdy nie będziemy. 

sobota, 5 listopada 2016

Szkice#2



"Słońce powinno wstawać pięć minut po północy. Kiedy końce naszych powiek, sztywno suną doliną Issy, gdy przydymione palce wystukują danse macabre na strzelistych kościach obojczyka. Słońce powinno wstawać w chwilę, gdy ostatnie złudzenia dnia wczorajszego przechodzą w zapomnienie, a byłe uśmiechy wykrzywiają się w grymasie walki o wieczność. Słońce powinno ogrzać nas swoimi ostrymi promieniami nim chybcikiem, po omacku wsławimy  most z naszych gałek ocznych wyrwanych dwa i pół zerknięcia temu. Urwisko nienaganne, z wyrzutami wmurowanymi w podstawę.
Pamiętasz tą zimną listopadową noc gdy nasze dłonie złączyły się w naiwnym uścisku walki o dominację? tą listopadową noc, gdy usta otumanione 2 zielonymi gramami młodości , przepompowywały oddech z gardła do płuc, z serca do skroni? Pamiętasz swoją dłoń na moim brzuchu, gdy szukając słów próbowałeś przeprosić, chociaż nie znałeś powodu? Dobre były z nas dzieciaki, prawda? Gdy tak staliśmy pomiędzy moim i twoim skrawkiem nienawiści do otoczenia, gdy przekrzykiwaliśmy się w częstotliwości haseł wzniosłych i wyniosłych, gdy wyrzucałeś z siebie to, czego wcale nie miałeś za skórą. Pomyliliśmy się. Definicja źle dobrana, kontekst niezaliczony. Szóste przykazanie utopiłeś tamtego wieczora w resztkach zapomnienia. Pani Mama wielkie „B”  nie byłaby dumna. Zmęczony. Wypluty. Sponiewierany. Głodny. Bezmyślny. Z zapadniętym ego wetkniętym do kieszeni. 
Chlip nad upadkiem naszej przeszłej niepewności,  chlip nad dewastacją tych wszystkich niewinnych sadzonek w ogródku u babci, chlip nad listopadem i zakatarzonym nosem. Nie warto było budzić się o świcie. "


wtorek, 1 listopada 2016

Made in Łódź.


Nie jestem zwolenniczką monumentalnej teorii, że każdy ma swoje miejsce na Ziemi, że powinniśmy czuć przynależność do pewnej wysnutej krainy i zapierać się z całych sił przed nowymi światami. Przez ostatnie pół roku tkwiłam w rozjazdach, a życie przeliczałam na ilość kilometrów i nowych twarzy. Od Barcelony po Sopot, od południa po północ, w poprzek i na wskroś. Setki scenerii, które pochłaniałam moimi dziecięcymi powiekami, tysiące rozmów z ludźmi, których imiona zapominałam wraz ze wschodem słońca. Były miasta i labirynty, wsie, jeziora, lasy, autostrady. Marmur i kurz. Zapach paliwa, gdzieś pomiędzy Marsylią a Monako. Było życie, które sobie wymyśliłam, w pewien letni wieczór roku jedenastego. 
Mogłam rozdzielić moje serce na 150 kawałeczków i w każdej z tych krain zostawić część siebie, ale pewna sentymentalno-płaczliwa cząstka mnie pociągała nosem, za pewną odległą galaktyką o czułej nazwie Łódź. 
Okej, po lirycznym wstępie czas na pare konkretów. 
Kiedy w rozmowie z moimi znajomymi pada słowo Łódź, na większość twarzy wstępuje bezwarunkowy grymas, bo przecież Łódź brzydka i obskurna, bo tylko Manufaktura, no i może Piotrkowska, bo strach wyjść nocą, bo to i tamto też. Następuje chwila ciszy, oczy skierowane na mnie. Bo ja Łódź kocham i szanuję, bo bronie jej całym moim duchem i wszystkimi wolnymi myślami. I kończymy temat. W innym razie doszłoby do rękoczynów. 
Łódź jest moją przystanią od piętnastego roku życia. Od chwil, gdy było źle i jeszcze gorzej, a moje rodzinne miasto oddalone o godzinę drogi, było zbyt ciasne na to, żeby być sobą. Tu poznałam swoich najlepszych ludzi i zaliczyłam wszystkie pierwsze razy. Wszelkie miłości, te niewinne i te które przeszywały intymność, pulsujące techno i papierosy o 4.35 10 metrów nad trasą WZ. Pocałunki w deszczu i katar o zmroku. Czasem wydaję mi się, że cały zasób przydzielonego mi szaleństwa przelałam na te kilka letnich wieczorów, pare chwil, podczas których czułam bez żadnej nadinterpretacji. Po prostu czułam. 
To wszystko Łódź. Moja łajba, która weszła w moje Rh+. Dziś dawkowana okresowo. Raz w miesiącu. Dożylnie.
Eden, do którego wracam, gdy potrzebuje być sama, gdy potrzebuję być z kimś. Kiedy mam ochotę jestem tu królową, egoistyczną księżniczką na swoim prywatnym placu zabaw, rzadziej jednym z wielu przytłoczonych od nadmiaru powietrza cieni. Ale jestem tu i teraz i kiedy przechodząc na czerwonym świetle, jakiś bliżej nieokreślony osobnik płci przeciwnej pyta czy zwariowałam, to bez drżenia w głosie odpowiadam, że już dawno. Bo jestem u siebie. I kropka.
Łódź to również mekka wszystkich idei, którym w życiu hołduje. Muzyki, filmu, designu…wolności działania i przekonań. Snucia wielkich/małych idei i wymyślania nowych siebie. 
Pofabryczna przestrzeń z melancholijno-komunistycznym blokowiskiem w samym sercu, z dwuznacznością czającą się w każdej starej bramie i z najlepszym street artem po wschodniej stronie równoleżnika. Z ukochaną Off Piotrkowską, z WIMą i EC1, które w sposób symbiotyczny łączą przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Ale historie o moich miejscach i moich ludziach to już materiał na osobne opowieści.