piątek, 11 listopada 2016

Patriotyzm wtórny

Dziś dzień kalendarz po kryjomu oznajmił mi datę 11. listopada. I w sumie niewiele z tego przyszło. Cyfry ukradkiem przeleciały mi przez powieki, tak jakby był to tylko kolejny dzień spośród wszystkich innych 365 dni w roku. Może słaba ze mnie patriotka. Może się do tego nie nadaję. Może, może, może. 
Od dłuższego czasu utożsamiam się z miastami. Tworzą one dla mnie swoistego rodzaju enklawę, zamkniętą twierdzę, którą budują charaktery ludzi je zamieszkujących. Najczęściej czuję się Łodzianką, rzadziej Bełchatowianką, obecnie usilnie próbuję przekonać sama siebie, że jest we mnie coś z Krakowianki. Ale w gruncie rzeczy nie o to chodzi. W gruncie rzeczy chodzi o to, że nie czuję się Polką. To nie jest mój kraj. Może ktoś uzna, że śmierdzi to dwuznacznością, niech stracę. Może nie mam swojego kraju. Kolejne może.
 XXI wiek zatraca się w kosmopolityzmie. Otwarte granice i łatwość komunikacji sprawia, że chcemy doświadczać świata na wszystkie dostępne sposoby. Uczymy się nowych kultur, przeżywamy nowe doświadczenia. Nie myślimy wtedy o tym, że jesteśmy z Polski, nie mamy wyrzutów sumienia, że poniewieramy dorobek przodków na rzecz obcych manier. I dobrze. 
Pewnego majowego wieczora, przy akompaniamencie hiszpańskiej sangrii i barcelońskiego szumu, siedziałam ja (Polka), Australijczyk, Amerykanka, Kanadyjczyk. Rozmawialiśmy o nadchodzących wtedy wyborach w U.S.A, o planach na przyszłość, o ambicjach. Tak na prawdę rozmawialiśmy o wszystkim, o niczym. Dawaliśmy upust naszym młodzieńczym myślom i zaniedbaniom. Wszyscy w obcym kraju, niektórzy w połowie swojej podróży, inni na jej początku.  Żadne z nas nie wiedziało gdzie będzie za pare dni, żadne nie miało planu, wiedzieliśmy jedynie, że nie możemy zostać na zawsze te 30 metrów ponad zatłoczonym Passaig de Gracie. Jedynie to. Mówiliśmy też o poczuciu przynależności. I z ręką na sercu mogę przyznać, że nikt, absolutnie nikt nie utożsamiał się ze swoim krajem. Żadne z nas nie widziało tam siebie, nie było w nich naszych wartości ani przekonań. Były to niewypowiedziane przystanki pomiędzy jednym a drugim miejscem. Coś przejściowego, co rychło ma się skończyć. 
Można by w tym miejscu postawić pytanie gdzie był tego wieczora nasz patriotyzm? Czy jesteśmy tylko kolejnym plastikowym tworem społeczeństwa, bez żadnych sprecyzowanych podstaw moralnych? Nie. W moim odczuciu już dawno przestaliśmy utożsamiać owe słowo na „p” z głośno wykrzyczanymi hasłami i biało-czerwonymi transparentami. Każda bardziej inteligentna istota przewartościowała je na swój sposób. Wydaje mi się, że patriotyzm na przestrzeni lat uległ samoistnej mutacji, zamieniając się tym samym w wyraz niosący ze sobą ogrom sprzeczności zarówno społecznych jak i indywidualnych. 
Moi rówieśnicy z niechęcią mówią o sobie Polacy (nie wykluczam swojej osoby z tego grona) po czym zakładają koszulki z nadrukiem „Warszawa”, albo co jeszcze bardziej kuriozalne „Warsaw” (z tego grona również się nie wykluczam). Projektanci, muzycy, filmowcy czerpią garściami z naszej rodzimej kultury, z naszych symbolów narodowych, przestarzałych słowiańskich idei. Przerabiają je na swój autorski, kosmopolityczny wzór. Redefiniują nadając nowe, szersze spojrzenie. Wypychają „naszą” Polskę na rynki zagraniczne. Tak więc Robert Kupisz bije rekordy sprzedaży ze swoim białym orzełkiem, A private view podbija zachodnie ulice koszulką „Warsaw tour”, a MISBHV ubiera Hong Kong w polską stolicę. Dziś patriotyzm jest metką, nie tożsamością.      

Można by tak mnożyć przykłady, można by doszukiwać się w tym jakichś socjologicznych konwenansów, tylko po co? Patriotyzm to chyba z definicji pewien zakres moralnych postaw, godności, szacunku i szczerości wobec otoczenia. Chyba nie jest pierwiastkiem uzależniony od obywatelstwa krwi czy ziemi. Chyba. To wszystko to tylko jedno wielkie chyba, zależne od poziomu interpretacji i perspektywy spojrzenia. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz